grudnia 10, 2018

Narodziny gwiazd?

Narodziny Gwiazdy to debiut reżyserski Coopera i jednocześnie pierwsza poważna rola Lady Gagi na dużym ekranie. Muzyka jest świetna, aktorstwo przekonujące, historia składna. Po prostu solidny film. To, o czym można dyskutować, to to co ten obraz ma do powiedzenia...

Po pierwsze, do powiedzenia ma wiele. Pomimo naprawdę prostej historii: doświadczony muzyk rockowy, którego gwiazda powoli jest wygaszana przez problemy zdrowotne i alkoholizm, zakochuje się w kelnerce o wyjątkowym głosie. Odkrywa ją dla muzycznego świata, a potem nie może sobie poradzić z jej sukcesem. Banalna historia tworzy pole do eksploracji uczuć i emocji bohaterów. A właściwie bohatera, ponieważ postać grana przez Gagę jest w pewnym momencie zepchnięta na boczny tor, co z resztą jest jedną z największych wad filmu. Na koniec dostajemy opowieść jednostronną, w której bardzo brakuje drugiej perspektywy. Do tego stopnia, że wpływa to na ostateczną interpretację tego, co film mówi.

Mówi o tym, jak wiele krzywdy człowiek sam sobie wyrządza, częściowo świadomie, a częściowo nie. Bohater grany przez Bradleya Coopera to po prostu zbiór wszystkich autodestrukcyjnych cech, jakie można mieć: wrażliwy, niemogący pogodzić się z upływem czasu, obsesyjny, do tego alkoholik i narkoman, a co najgorsze, facet permanentnie idealizujący innych. Idealizujący to nawet za dużo powiedziane, po prostu widzący w ludziach to co chce, a nie to co naprawdę w nich jest. Osiąga sukces pozostawiając w tyle starszego brata (w tej roli jak zawsze wspaniały Sam Elliott w kapeluszu), więc wykupuje ziemię, na której się wychowywali i organizuje bratu ranczo w ramach prezentu. Chce uszczęśliwić swoją wizję, nie realną osobę. Uważa, że o tym właśnie brat marzy i tym właśnie chciałby się zajmować, nie dostrzega jednocześnie, że musi on być cały czas przy nim i zbierać go pijanego po koncertach. To samo ze zmarłym ojcem i w końcu z ukochaną dziewczyną.


I tutaj pojawia się temat, który szczególnie mnie poruszył. We wstępie napisałem, że bohater Bradleya nie może sobie poradzić z sukcesem partnerki. Tak jest w istocie, jednak nie chodzi o prostą zazdrość, takich historii było już mnóstwo. Tutaj problem poruszany jest od nieco innej strony. Tym, co przeszkadza Cooperowi są różnice artystyczne. Jako osoba w pełni oddana muzyce, traktująca ją jako sens swojego życia, ma co do niej pewne konkretne wymagania. Uważa, że muzyka ma nieść treść, pozwalać na uzewnętrznienie emocji i generalnie być sztuką. Zakochał się, bo spotkał dziewczynę piszącą świetne teksty i śpiewającą Edith Piaf, a potem nie może przetrawić tego, że poszła w tandetny POP. I o ile eksplorowanie postaci Coopera jest najmocniejszą stroną filmu i przesądza o jego wyjątkowości, to marginalizacja postaci Gagi tutaj przeszkadza najbardziej. Bo nie wiemy, jak ona się w tej sytuacji czuje. Czy robi dobrą minę do złej gry? Czy rzeczywiście realizuje się jako gwiazdka, czy dała się przemielić wytwórni? Obie wersje są równie ciekawe i obie nadałyby ostatniego szlifu temu wątkowi. A tak dostajemy naprawdę stereotypowe przedstawienie muzyki POP i niewiele więcej w tym temacie.

Największą słabością debiutu reżyserskiego Coopera, jest to, że film pokazuje nam mnóstwo problemów, konfliktów w zasadzie, z jakimi mierzą się bohaterowie, ale żaden nie jest tym głównym. Postać Gagi, tak dobrze kreślona na początku filmu, potem rozmywa się w cierpieniach głównego bohatera. Ośmielę się nawet powiedzieć, że jest to postać napisana niekonsekwentnie. A może sama postać miała być osobą niekonsekwentną? Tyle, że wtedy przydałoby się nam o tym powiedzieć. Wydaje mi się, że coś umknęło w montażu. Film jest długi i niestety czuje się te 2 godziny z kwadransem. Wiele więc wskazuje na to, że materiału było więcej, ale nie udało się go przyciąć bez szkody dla opowieści.


Czy na naszych oczach rodzą się nowe gwiazdy reżyserii i aktorstwa? Zobaczymy, jednak do kina wybrać się po prostu warto. Spektrum emocji postaci Coopera to temat na oddzielną analizę, Gaga jest bezbłędna, tak aktorsko, jak wokalnie. Ścieżka dźwiękowa to najwyższa liga. Piosenki stworzone na potrzeby filmu są fenomenalne, otwierająca sekwencja z mocarną rockową gitarą ustawiła mnie na cały seans. Soundtrack zjada taki LA LA Land bez mrugnięcia okiem, muzycznie jest naprawdę świetnie. Jest tak dobrze, że warto zobaczyć to w kinie choćby i dla kilku piosenek. Jest tam taka scena, w której Gaga wspina się na swoje najwyższe rejestry, a Cooper po prostu siedzi z otwartymi ustami. I cała widownia również.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 robertJR , Blogger