Związki mają to do siebie, że dosyć rzadko trwają wiecznie, a co za tym idzie - w większości z nich trafia się ostatecznie coś, co taki związek niszczy. Czasem jesteśmy w stanie wskazać konkretny moment rozpadu relacji - na przykład Czerwony Album zespołu Coma, a czasem związek wypala się długo i konsekwentnie - na przykład z każdym kolejnym odcinkiem Przyjaciół. Niezależnie od tego ile związek trwał i jak długo umierał, ostatecznie pozostawi nas w jednym z dwóch stanów: całkowitego zażenowania nami samymi albo z miłym sentymentem do czasów, kiedy byliśmy innymi ludźmi.
Czasem jednak nie potrafimy zdecydować, w którym stanie się znajdziemy - stoimy w rozkroku, bo z jednej strony jest nam wstyd takiego a nie innego ulokowania uczuć, a z drugiej ciężko przyznać się do porażki i wyrzec istotnej części naszego życia. Długo tkwiłem w limbo i unikałem konfrontacji z przeszłością, jednak w końcu życie potoczyło się tak, że nie mogłem dalej tego odwlekać - ponownie zagrałem w Call of Duty 4: Modern Warfare.
Były czasy, kiedy moim absolutnie ulubionym filmem był Helikopter w ogniu, a fascynacja tematyką militarną wykraczała poza sferę zainteresowań i skradała się powoli w stronę kariery zawodowej.
W tamtym czasie CoD4 stał się kolejnym, idealnie wpasowanym puzzlem w obrazie mojego świata. Zresztą nie tylko mojego - premiera w 2007 i osadzenie akcji na Bliskim Wschodzie idealnie zgrały się z trendami tamtego okresu: wojna z terroryzmem u szczytu formy, Afganistan okupowany od 4 lat, Osama bin Laden zostanie zlikwidowany za kolejne 4.
Modern Warfare to kolejna historia pokazująca dramat wojny z jednostronnej perspektywy Zachodu. To były czasy, kiedy wrzucało się nas w buty amerykańskiego Marine i wystarczało to jako pretekst do strzelania. Gdzieś tam w tle jest jakaś broń atomowa, ale jest ona mniej więcej tak istotna jak broń masowej zagłady (nie)posiadana przez Saddama Husajna.
Oczywiście do czasu aż nie pieprznie. Wtedy mamy naprawdę wstrząsającą scenę ogromnego wybuchu w samym centrum ogarniętego wojną miasta. Oczywiście, tak jak wszystko tutaj, użycie broni atomowej jest zaprezentowane jako tragedia dla białych ludzi, którzy przyjechali siać tam demokrację. W centrum stolicy bliskowschodniego państwa wybucha bomba atomowa i jedyne ofiary, nad jakimi gra się pochyla, to amerykańscy żołnierze. Nawet przez moment gracz nie jest zmuszony do zastanowienia się nad losem cywilów, o żołnierzach najeżdżanego państwa nie wspominając.
Mało tego, cała dalsza część gry jest podporządkowana nie próbie powstrzymania dalszych katastrof, ale zemście za tysiące Marines, którzy zginęli w wybuchu. Gra dzieli świat na dwie części i mieszkańcy tylko jednej z nich mają jakiekolwiek znaczenie.
Swoją drogą, Rosja też jest pokazana jako kraj, do którego brytyjscy komandosi po prostu sobie wlatują, załatwiają swoje sprawy i wylatują. Gdzieś tam niby jest mowa o jakichś separatystach i niby wspiera nas oddział rosyjskiej armii, ale generalnie geopolityka tego świata to jakiś żart.
Żart, który opowiadany jest na maksymalnym przyspieszeniu, bo tutaj nie ma czasu na pierdoły, tutaj się trzeba strzelać!
Choć i tak muszę przyznać, że fabularnie ta gra ma dużo więcej sensu niż kolejne części, które przedstawiały wydarzenia sięgające już granic absurdu i w których absolutnie wszystko było podporządkowane wybuchom i patosowi. Tutaj proamerykański patos zdaje się wręcz naskórkowy w porównaniu z obroną Waszyngtonu w Modern Warfare 2.
Call of Duty 4 balansuje na granicy kiczu, faszyzmu i absurdu, ale nigdy nie nie przekracza jej na tyle, żeby być wulgarne. W przeciwieństwie do późniejszych części cyklu zachowuje choć pozory autentyczności świata przedstawionego. No i strzela się w niej, kurwa, zajebiście! To jest po prostu niesamowite, jak kapitalna pod tym względem jest rozgrywka. Ten model strzelania to jest Święty Graal FPS-ów.
Niestety, reszta kuleje, bo jesteśmy całkowicie ubezwłasnowolnieni. Żeby czerpać prawdziwą przyjemność z prowadzenia ognia, musimy idealnie zgrać się z rytmem narzuconym przez grę. Nie możemy niczego wykonać ani odrobinę wolniej czy szybciej niż gra tego oczekuje. Do tego pięknie tworzoną iluzję bycia członkiem świetnie wyszkolonego oddziału komandosów psuje całkowita niekompetencja naszych towarzyszy. Kiedy na nich patrzymy, to wyglądają na absolutnych profesjonalistów, ale wystarczy założyć, że ta grupa najbardziej śmiercionośnych ludzi na ziemi osłania nam plecy, aby błyskawicznie zarobić w nie kulkę od przeciwnika. Czar pryska, pojawia się frustracja, złość i niedowierzanie. No, ale strzela się zajebiście!
Nie wspomniałem jeszcze o absolutnie największym problemie jaki mam z tą grą - bawiłem się przy niej doskonale. Wbrew wszelkim ideałom, wbrew wyznawanym obecnie wartościom.
Mimo że cała ta pseudomilitarna otoczka zadziałała na mnie dużo słabiej niż kiedyś, to i tak dałem się porwać zewowi obowiązku i przez te kilka godzin walczyłem o pokój na świecie z wypiekami na twarzy.
Jak powiedział Eric Bana w Helikopterze w ogniu:
Once that first bullet goes past your head, politics and all that shit just goes right out the window.
Do tego to wszystko się sprowadza - jeśli damy się uwieść tym postaciom, tym wybuchom i strzelaninom, tej pięknie przystrojonej, romantycznej wizji dzisiejszego pola walki, to cała reszta przestaje mieć znaczenie. Nie jest to coś, z czego jestem dumny, ale tak po prostu jest.
P.S.
Ukochana przez wszystkich misja w Czarnobylu wypada mega słabo. Niestety.
P.S.
Ukochana przez wszystkich misja w Czarnobylu wypada mega słabo. Niestety.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz