lutego 22, 2019

Apex Legends - Głodowe Igrzyska czas zacząć

Od dwóch lat trend w grach wieloosobowych jest jasny - wrzucamy na mapę kilkudziesięciu graczy i patrzymy, który wyjdzie z tego żywy. Koncepcja znana w literaturze za sprawą książki i mangi Battle Royale, w filmie rozpropagowana przez Igrzyska Śmierci, w grach natychmiastowo pokochana za sprawą  PlayerUnknown's Battlegrounds, a potem eksploatowana przez giganta, jakim obecnie jest Fortnite. A mnie do tej pory nie porwało.

Sama wizja wydawała się arcyciekawa - szaleńcza walka o przetrwanie, poczucie zagrożenia, miejsce na improwizację, ale wiedziałem, że wraz z tym przyjdzie poczucie zaszczucia i zażenowania - nie jestem jakoś specjalnie utalentowany w kwestii sieciowych strzelanek.
PUBG kompletnie odpuściłem - doniesienia o niedopracowaniu technicznym gry i jej toporny pseudorealistyczny styl skutecznie mnie odstraszyły.
Fortnite'owi próbowałem dać szansę, ale mechanicznie ta gra jest najwyżej przeciętna, zatem bieganie po planszy w oczekiwaniu na moment, w którym ktoś mnie zdejmie nie był przyjemny nawet minimalnie, a każdy kontakt z przeciwnikiem kończył się zgonem.

Doszedłem już do wniosku, że ja po prostu nie lubię rywalizacji. Wizja starcia w dyscyplinach indywidualnych kompletnie mnie nie porywa - nie byłbym dobrym bokserem ani szachistą. Kompletnie nie mam ochoty na zmiażdżenie przeciwnika, na upajanie się zwycięstwem. Chyba… że przeciwników jest wielu, a ja zwycięstwem mogę cieszyć się z kimś innym.

Kilka tygodni po moim odkryciu, studio Respawn podzieliło się z ludzkością swoją nową grą. Twórcy bardzo dobrego, acz niedocenionego finansowo Titanfall stwierdzili, że oni zrobią to lepiej, no i zrobili!

Łapię, co się da z ekwipunku dwóch martwych towarzyszy i staram się jak najsprawniej opuścić kompleks. Wypadam z niego na bagnisty, poszatkowany skalnymi płatami zagajnik - znajduję kilka skrzyń z zaopatrzeniem, ale nie ma w nich nic wartego uwagi. Tamtych wyczuwam jeszcze zanim usłyszę kroki. Wpadam w najbliższe krzaki i po chwili słyszę, jak mija mnie pierwszy z nich. Przepuszczam dwóch kolejnych - wyłącznie na słuch, nie widzę zza krzaków zupełnie nic, słyszę jak przetrząsają skrzynie, którymi ja przed chwilą wzgardziłem. W końcu ruszają dalej, a ja czekam jeszcze chwilę i wypełzam z zarośli. W tym momencie słyszę strzały, ale nie pojawiają się smugi pocisków - to nie ja jestem celem. Ruszam w stronę huku i wbiegam błyskawicznie na pobliską skalną półkę. Po drugiej stronie znajduję przyciśniętego ogniem wojownika, mierzę więc i zdejmuje go trzema celnymi strzałami po czym cofam się pod skalna ścianę. Nadbiega trójka, która go ostrzeliwała, oglądają ciało całkowicie nieświadomi mojej obecności, po czym ruszają dalej. Ja złażę ze skał, żeby przetrząsnąć to, czego nie zabrali.
Ruszam ich śladem, bo energetyczna kopuła za moimi plecami zaczyna być niebezpiecznie blisko. W pełnym biegu wspinam się na dach samotnego budynku, dostrzegam marudera, też ewidentnie uciekającego przed barierą. Daję się ponieść i wypalam kilka razy. Nie trafiam, bariera tymczasem niemal przypala mi włosy na karku, a maruder odpowiada ogniem zmuszając mnie do ucieczki z dachu. Tracimy się z oczu, kiedy obaj szaleńczo uciekamy przed nadciągająca ścianą energii. Nie zamierzam jednak dawać za wygraną i staram się przeciąć mu drogę. Mijam na wpół zawalony mur i wskakuję do ziejącej w ziemi dziury po jakimś dawnym wybuchu. Tak jak przewidywałem, przeciwnik wybiega zza drugiego końca rozpadającej się ściany. Ciągłą serią zdejmuję mu osłony, opróżniając magazynek - tamten odgryza się podobną serią, jednak mniej celną. Nie bawiąc się w przeładowanie, wyciągam potężny rewolwer Wingman, kątem oka widząc, że czekający na niego w oddali towarzysze ruszają mu z odsieczą. Wypalam kilka razy, opróżniając bębenek - trafiam, a wojownik pada na ziemię. Czołga się jeszcze, rozpaczliwie zasłaniając tarczą. Przeładowuję i opróżniam kolejny bębenek, demolując mu ją kompletnie - wiem doskonale, że jeśli tylko pozwolę mu zniknąć w żlebie, to tych pozostałych dwóch go opatrzy i rzucą się na mnie z trzykrotną przewagą. W końcu wyłuskuję go zza tarczy i z nieukrywaną satysfakcją oddaję ostatni strzał. Niemal w tym samym momencie dosięga mnie pocisk jego kumpla. Z góry wiedziałem, że sam nie mam żadnych szans na zwycięstwo.
To tylko najświeższa przygoda z tych, które dane mi było przeżyć w Apex Legends. Gra nie jest dziełem sztuki, jest za to kapitalnym, rzemieślniczym, solidnym produktem. Jestem pod ogromnym wrażeniem, jak wszystko tutaj twórcy wykalkulowali i przemyśleli. Stworzyli grupę charakterystycznych, różnorodnych bohaterów cechujących się unikalnymi zdolnościami - na modłę Overwatch - i wrzucili je w tryb Battle Royale. Od siebie dodali bardzo satysfakcjonujący model strzelania wypracowany przy Titanfall i doskonale zbalansowaną mobilność - Respawn nie przeniósł bezrefleksyjnie sposobu poruszania się ze swojej poprzedniej gry. Zamiast tego, dostajemy postaci mniej skoczne, ale też znacznie mniej frustrujące jako cele. Mimo to, zachowano poczucie pędu i nadal zajmowanie wyższych stanowisk ogniowych przychodzi z łatwością, a zjazd po ubłoconym zboczu jest najefektywniejszą (i najefektowniejszą) formą przemieszczania się.

Możliwość grania zespołowego oferują też inne gry z trybem Battle Royale, ale w Apex jest on na pierwszym miejscu: dopracowany system komunikacji (niewymagający podpinania mikrofonu) oparty na jednym, kontekstowo działającym klawiszu, dopełniające się wzajemnie umiejętności postaci i w końcu - możliwość leczenia towarzyszy. To wszystko sprawia, że w Apex Legends gra się po prostu przyjemniej niż w inne gry tego nurtu. Zdecydowanie bliżej jej do meczu z kolegami na podwórku niż do starcia między dwiema klasami na lekcji wychowania fizycznego. Zamiast frustracji mam ochotę na kolejny mecz, niezależnie od tego, czy mój zespół odpadł z poprzedniego już na samym wstępie, czy po heroicznej walce o pierwsze miejsce.


Dawno nie byłem tak zaangażowany w grę wieloosobową. Współpraca, nawet z przypadkowymi ludźmi z internetu daje tony satysfakcji, a emocje są ogromne, zwłaszcza kiedy na mapie zostają 2-3 oddziały. Patrząc po tym, ilu graczy skupiło się wokół niej już w pierwszych dniach, to grze naprawdę udało się trafić w jakąś niszę. Może takich ludzi jak ja - którzy naprawdę nie lubią rywalizacji indywidualnej, wywołującej jedynie poczucie zażenowania i zbędny stres?
Lubię za to pierwszy film o Igrzyskach Śmierci, więc cieszę się niezmiernie, że dane mi jest w końcu poczuć się jak Jennifer Lawrence. Do tego gra jest dostępna za darmo, a system opcjonalnych mikropłatności nie psuje, przynajmniej na razie, balansu rozgrywki. Każdy może więc sprawdzić na własnej skórze, jak to jest wkroczyć pod kopułę!

P.S.
Jeśli się odważycie, to koniecznie dajcie znać! Zawsze chętnie zagram z kimś znajomym.
I wielkie dzięki dla Krzyśka za wspólną grę!

Zdjęcia pochodzą ze strony EA.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 robertJR , Blogger